Bo w fotografii chodzi o zdjęcia

Pod moim niedawnym, mocno krytycznym postem na temat fotografowania ptaków nęconych padliną pojawiło się na przykład na facebooku sporo komentarzy. Jeden z nich brzmiał tak:
„Nie ważne co inni myślą. Nie ważne, że patrzą na nas z politowaniem. Nie ważne, że robią tak samo tysiące innych fotografów przyrody. Ważne, że daje nam to radość i powstają przy okazji nie tak znów podobne do siebie i nudne zdjęcia.”
Odpowiedzią na niego było entuzjastyczne:
„Bo w fotografii przyrodniczej nie chodzi o zdjęcia!”

Cóż, skoro tak to nie wiem po co tyle nerwów. Jeśli też sądzicie, że w fotografii nie chodzi o zdjęcia to możecie odpuścić sobie czytanie dalszej części tego wpisu.

Moje zdanie na ten temat jest zgoła odmienne. Oczywiście, że obcowanie z dziką przyrodą podczas jej fotografowania jest wartością samą w sobie, a jak zwykło się mówić „co widziałem to moje”. Rozumiem też, że fotografia ptaków to odskocznia od codziennego życia, ucieczka w świat, w którym skupiamy się wyłącznie na bliskim kontakcie z naturą, podziwianiu jej i fotografowaniu.
Mimo to mówienie, że w fotografii przyrodniczej nie chodzi o zdjęcia to tak jakby powiedzieć, że w muzyce nie chodzi o dźwięki.

Wyobraźcie sobie Milesa Davisa stającego na jednej z nowojorskich scen w latach ’60 ubiegłego wieku. Wchodzi na scenę, jak zwykle wspaniale ubrany, z wielką klasą, wśród gromkich braw publiczności. Wyśmienici muzycy z jego zespołu zaczynają grać. Zamiast swej własnej, świeżej jak ciepłe bułeczki kompozycji z trąbki wydobywają się dźwięki „Ornithology” – standardu jazzowego Birda. Na dodatek dźwięki te są fałszywe! Zauważa to każdy słuchacz, gdyż kawałek ten grany był przez wszystkich i słyszano go setki razy. Następne kawałki to też słabo zagrane covery i podczas całego koncertu nie słychać ani jednej własnej kompozycji mistrza. Po zakończeniu występu rozlegają się mimo to gromkie brawa i wszyscy, łącznie z muzykami cieszą się wspaniałą atmosferą i widokiem lśniących instrumentów. Bo w muzyce wcale nie chodzi o dźwięki.

Dość już krytyki.
Mniej więcej dwa miesiące temu miała miejsce polska premiera dokumentalnego filmu „Sól Ziemi”. Film ten, wyreżyserowany przez Wima Wendersa jest swoistą biografią wybitnego fotografa-dokumentalisty – Sebastião Salgado.
Jednak nie tylko. Jest to w dużej mierze opowieść o człowieku, jego problemach, wyzysku, biedzie i ciężkiej pracy. Oraz o przyrodzie. Zdjęcia i narracja samego fotografa. Tak, duża część tego filmu to wspaniałe fotografie Sebastião. Mimo to, a może raczej dlatego film ten trzyma w napięciu od początku do końca. Myślę, że nie tylko mnie. Oglądałem go w kinach 2 razy i w obu przypadkach publiczność zamierała w bezruchu i ciszy na prawie 2 godziny. Po seansie słychać było wyłącznie dyskusje na temat obrazów oglądanych chwilę wcześniej. Znajomi, którym poleciłem obejrzenie go, również nie byli zawiedzeni.

Prezentowane w „Soli Ziemi” fotografie to zaledwie ułamek artystycznego geniuszu i ogromnego dorobku ciężkiej, wieloletniej pracy Salgado. Chcąc poznać więcej sięgnąłem po jego najnowszy album „Genesis” przedstawiający Ziemię i człowieka nietkniętego cywilizacją zachodu. Ważące 3 kg, ponad 500 stronicowe dzieło. Co tu dużo mówić. Według mnie jest to najwyższy poziom fotografii. Dokument w niesamowicie wysmakowanej i artystycznej formie. Jak słusznie określa go autor – hołd złożony naszej planecie.

okładka albumu „Genesis” Sebastiao Salgado

Pragnę polecić wszystkim, nie tylko fotografującym zarówno film, jak i album, a sam odkładam już pieniądze na pozostałe publikacje Sebastião Salgado. „Sól Ziemi” po prostu trzeba zobaczyć. A „Genesis” – dla mnie jest ogromną inspiracją, niech będzie i dla was.