Ten wpis nie jest efektem współpracy z ONR, nie zawiera też treści politycznych, a jedynie światopoglądowe związane z postrzeganiem przyrody.
Postrzegam siebie jako przyrodnika, który ma jakieś, niezbyt duże, ale jakieś pojęcie o ptakach i rzekach. Także fotografa, który przez 8 lat z aparatem w dłoni, internetem dookoła i albumami na półce wyrobił sobie zdanie na temat różnego rodzaju fotografii i fotografów. Krytyka ze strony tych ostatnich skłoniła mnie do napisania tego tekstu. Od przynajmniej kilku lat dość skrupulatnie zastanawiam się nad tym, jak dana decyzja i idąca za nią czynność podjęta przeze mnie może wpłynąć na środowisko. Staram się ograniczyć ten wpływ. Od kiedy zajmuję się na poważnie ochroną przyrody (może jeszcze nie zawodowo, ale przynajmniej na kawałek etatu) często spotykam się z sytuacją, w której ktoś nazywa mnie radykałem. Przedstawię parę takich sytuacji.
- W sezonie lęgowym pilnowałem wejścia do rezerwatu i edukowałem turystów w wybitnie ciekawym ornitologicznie miejscu. Rezerwat Mewia Łacha, bo o nim mowa znany jest z jedynej w Polsce kolonii rybitw czubatych znajdującej się na wyspie utworzonej z osadów niesionych przez Wisłę w jej ujściu do Bałtyku. Wraz z rybitwami czubatymi gniazdują tam rybitwy białoczelne, rzeczne, ostrygojady, ohary, sieweczki obrożne i rzeczne, nurogęsi. Jest to także jedyne w Polsce miejsce regularnego odpoczynku fok szarych. Wstęp na rzeczoną wyspę jest z oczywistych względów ograniczony – obowiązuje tam całoroczny zakaz wstępu. Niestety warunki w terenie są takie, że wszyscy których nie obchodzi przestrzeganie zakazów, a tym bardziej dobro ptaków mogą dostać się do kolonii rybitw forsując płot na betonowej kierownicy, która połączyła wyspę z lądem. Moim (i wielu innych osób z GBPW KULING) zadaniem było niewpuszczanie tam ludzi. Najczęściej polegało to na miłej rozmowie z turystami, wspólnej obserwacji fok i ptaków. Od czasu do czasu trafiał się jednak ktoś, kto nazywał mnie ekoterrorystą, radykałem ograniczającym jego wolność, nierobem itd. Tylko dlatego, że nie pozwoliłem wejść do prawnie chronionego miejsca (rezerwat przyrody!), które dla przeciętnego turysty nie ma żadnego szczególnego znaczenia (piasek jak na dziesiątkach km plaż w Polsce), a ma ogromne dla tysięcy ptaków.
- Projektowany Rezerwat Dolina Smarkatej. To pomysł ekipy Wolnych Rzek, więc częściowo też mój. Utworzenie rezerwatu to sprawa dość skomplikowana. Jednym z pierwszych naszych kroków w drodze do tego celu były rozmowy z Nadleśnictwami na terenie których położony jest ten skrawek naturalnej doliny rzecznej. Okazało się, że współpraca z Nadleśnictwami nie jest łatwa – no dobra, jest raczej trudna. Rozmowy które do tej pory prowadziliśmy były średnio przyjemne i zbyt emocjonalne, ale to co trzeba było na ten moment uzgodnić – uzgodniliśmy. Podczas tych rozmów starły się dwa podejścia w patrzeniu na przyrodę. Nasze – że fajnie byłoby zostawić do biernej ochrony projektowany rezerwat – niech się dzieje co chce, bobry niech zalewają kolejne tereny, drzewa niech padają i zostają rozkładane przez różne organizmy, a młode niech wyrastają bez ludzkiej pomocy. Leśników – że lasu samego sobie zostawić nie można, bo kto poniesie konsekwencje tego, że miejsce jednych gatunków roślin zajmą inne, a jeśli ma być rezerwat to kto sfinansuje konieczną tam ochronę czynną? Zdaję sobie sprawę, że oba podejścia są w pewien sposób słuszne. Wolnych Rzek – dla trwania spontanicznych procesów przyrodniczych i Lasów Państwowych – dla trwania drzewostanu i zachowania go w takim stanie, w jakim widzimy aktualnie. Niestety, jak już wspomniałem, dyskusja była dość emocjonalna i w tej sytuacji też zostaliśmy nazwani radykałami – bo chcemy pozostawić 200 ha lasu i bagien jako rezerwat bez ingerencji człowieka.
- A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz? Staram się dostrzegać. Jak już pisałem postrzegam siebie jako przyrodnika i fotografa. W związku z tym od siebie wymagam więcej niż od kogokolwiek innego, jeśli chodzi o poprawny stosunek do przyrody. Nieco więcej wymagam też od wszelkich miłośników przyrody.
Kolejna sytuacja zdarza się co jakiś czas, od 2 lat, kiedy opublikowałem na blogu tekst Dlaczego walczące myszaki to szmira?. Ten tekst to moja krótka, lecz nieprzebierająca w słowach krytyka pewnego typu fotografii przyrodniczej. Ten typ fotografii charakteryzuje się wyrzucaniem na łąki setek kilogramów mięsa i wabieniem ptaków drapieżnych, by zrobić im zdjęcie w sztucznie wykreowanym środowisku. Często jest opisywany jako pomoc szponiastym w przetrwaniu zimy (choć pomoc ta dotyczy pospolitych gatunków i nie ma żadnego uzasadnienia). O tym, że produkcja mięsa jest dla środowiska niezwykle szkodliwa nie muszę chyba nikogo przekonywać (Wpływ hodowli przemysłowej zwierząt na środowisko naturalne i klimat.) i dla mnie już chociażby dlatego takie fotografowanie jest nieetyczne. Co do legalności i zagrożeń powodowanych przez takie działania też można by długo pisać (np. tu cały wątek). Powiedzmy jednak, że jest to działanie o małym wpływie na środowisko. Tak jak wabienie ptaków głosem w sezonie lęgowym w celu zrobienia im zdjęcia. Osobiście uważam to za patologię i silny przejaw ignorancji (szczególnie patrząc na popularność zjawiska w ostatnich latach). Jak bowiem inaczej nazwać nachalne ingerowanie w delikatne zależności w ptasich populacjach wyłącznie w celu uzyskania ładnej fotki? Czy można przyjąć, że jeśli nie wiemy jak dane działanie wpłynie na jakieś osobniki czy populacje to możemy mówić, że nie wpłynie w ogóle? Według mnie nie i staram się przekazać to szerszemu gronu. Uważam, że fotografowie przyrody stosujący powyższe metody mają ponadprzeciętny wpływ na fotografowane przez nich zwierzęta. W tym wypadku także okazuje się że mój pogląd jest radykalny. Pogląd, że lepiej nie ingerować w życie zwierząt, a spróbować fotografować je takie jakim jest, bez ustawiania odbierany jest jako atak. Po angielsku ładnym określeniem jest „wildlife photography” – fotografia dzikiego życia. Niech to fotografowane życie rzeczywiście będzie dzikie.
Wszystkie te sytuacje mają jeden wspólny mianownik. Okazuje się, że w opinii wielu różnych osób pozostawienie przyrody samej sobie to radykalizm. Radykalnym jest brak ingerencji, nic nierobienie, a nawet próba ograniczenia impaktu na środowisko. Z czego ten stan wynika? Nie wiem. Może z braku pokory wobec przyrody? Zdaję sobie sprawę, że w czasach w których żyjemy człowiek wywiera ogromny wpływ na Ziemię i środowisko. Ale czy znaczy to, że musi kontrolować i „ulepszać” każdy jej kawałek?
O tym dlaczego czynna ochrona przyrody jest bardziej popularna niż bierna pisał np. były przewodniczący PROP Andrzej Jermaczek w książce Ochrona przyrody – czy to możliwe?. Zdaje się jednak, że problem jest szerszy. Czy w Antropocenie, epoce człowieka i konsumpcji, nie zrobienie niczego, brak ingerencji w jakąś część środowiska musi być postrzegany jako radykalizm? Ciężki do przyjęcia nawet dla ludzi lubiących przyrodę? Mam wrażenie, że tak i nadzieję, że nie. Nie chcę zakładać kolejnego radykalnego obozu.
A na zdjęciu piaskowiec na nietypowo ukształtowanej przez fale plaży w Helu.