Po grudniowym przemarznięciu w Hiszpanii nadszedł czas na styczniowe ogrzanie się… w Hiszpanii. Tym razem jedynym planem był lot na jakąś wyspę. Padło na Majorkę, bo tam trafił się tani lot z Berlina. Do Berlina dotarliśmy z Robertem już przed 6 rano – mieliśmy więc 14 godzin na zwiedzanie miasta – dla mnie zupełnie nieznanego. Długo przed wschodem Słońca chodziliśmy po Tiergarten – sporym parku w samym centrum stolicy. Park ten zrobił na mnie duże wrażenie. Po pierwsze, do każdego drzewa przymocowana jest malutka tabliczka z numerem (wszystkie drzewa są zinwentaryzowane, dotyczy to zdaje się całego Berlina, a na pewno centralnych dzielnic). Po drugie – dużą część parku zajmowały raczej chaotycznie rosnące krzewy i młode drzewka, zdarzał się też widok martwego drewna. Jakże inaczej niż w polskich parkach, gdzie ostatnim krzykiem mody jest równiutko przycięty trawnik. Niestety nie zrobiłem żadnego zdjęcia (było ciemno, a i aura nie zachęcała do wyjmowania rąk z kieszeni). Odsyłam więc do google maps, gdzie można zobaczyć te miłe dla przyrodnika aspekty Tiergartenu.
Jedynym momentem, kiedy wyciągnąłem aparat w Berlinie była chwila odpoczynku na głównym dworcu kolejowym – Berlin Hauptbahnhof. Jako fani pociągów usiedliśmy na chwilę na peronie żeby popatrzeć na to co śmiga po niemieckich torach. Uwagę szybko jednak przykuł szpak, który wylądował obok i akurat jak zdążyłem wyjąć aparat z plecaka usiadł na oparciu ławki. Miły akcent i najlepsze zdjęcie z podróży.
W Berlinie kupiłem kilogram klementynek. Były bardzo tanie. Miałem w planie zjeść je na lotnisku.
Na Majorce wylądowaliśmy planowo, trochę po 23. O tej porze nie było już sensu nigdzie ruszać, więc do 7 przekoczowaliśmy na lotnisku, które świetnie się do tego nadaje. Jest ogromne, a siedzenia są całkiem wygodne do leżenia. Z małymi przygodami wypożyczyliśmy rano samochód i ruszyliśmy. Naszym pierwszym celem były solniska Salobral de Campos. Okazało się, że jest to teren chroniony jako prywatny rezerwat przyrody. Już przy wejściu pokazały się pierwsze miłe dla oka ptaki, znane mi od miesiąca góropatwy czerwone. Im dalej w bagna, tym więcej ptaków. Pokrzewki aksamitne, flamingi różowe, warzęchy, sieweczki morskie, ohary, krwawodzioby, kuliki wielkie, czaple złotawe, szczudłaki, zimorodek, błotniaki stawowe i parę innych. Cztery z tych gatunków widziałem tam po raz pierwszy w życiu, na pewno spędzając tam więcej czasu wpadłoby coś jeszcze – chociażby z wróblaków. Miejsce konieczne do odwiedzenia przy przyrodniczym wyjeździe na tę wyspę.
Z bagien skierowaliśmy się na północny-wschód wyspy. Z samochodu udało się wypatrzyć pierwszego orzełka. Ptak jasnej odmiany pięknie zaprezentował się nisko nad nami. Dalej wiele malowniczych, sennych miejscowości, jakiś klif i w zasadzie już późnym popołudniem zajechaliśmy do Parc Natural de s’Albufera de Mallorca. To miejsce okazało się dużym rozczarowaniem, ale może po prostu trzeba tam spędzić dużo czasu, żeby dotrzeć w ładne lub ciekawe ornitologicznie miejsca? My zrezygnowaliśmy i pojechaliśmy prosto w góry. Celem na następny dzień było zdobycie najwyższego dostępnego szczytu Majorki – Puig de Massanella. Znaleźliśmy więc miejsce na postój i nocleg w samochodzie niedaleko wejścia na szlak. Dokładnie przy zjeździe do miejscowiści Lluc. Miejsce okazało się tak przyjazne, że wróciliśmy tam i drugiej nocy. Wtedy też, przed świtem trzeciego dnia zza skrzynek pocztowych usłyszałem piękny głos syczka. W pełnej ciszy jaka panowała tego poranka brzmiał naprawdę wspaniale. Szybko wyciągnąłem z plecaka czołówkę, jednak sowa zamilkła i nie dała się zobaczyć.
Niedziela, drugi dzień na wyspie miał być dniem z dużą ilością chodzenia, a małą jeżdżenia. Skoro świt ruszyliśmy czerwonym szlakiem w piękne góry Sierra de Tramuntana. Niestety po paru godzinach podejścia okazało się, że świat widać nie dalej jak na 10 metrów. To już mój trzeci z rzędu wypad w góry z identycznym rezultatem – zero widoków. Słychać było jedynie przelatujące krzyżodzioby świerkowe (zapewne z endemicznego balearskiego podgatunku balearica), Zdecydowaliśmy, że zawracamy i była to decyzja słuszna. Po zejściu z mglistych gór wsiedliśmy do samochodu i po przejechaniu kawałka drogi natknęliśmy się na wspaniały widok, dokładnie taki na jaki ja liczyłem w górach – krążące sępy (gwoli ścisłości, nadal było to w górach, po prostu nie tak wysoko). Okazało się, że wśród trzech ptaków były dwa sępy kasztanowate i jeden płowy! Poza nimi kolejne orzełki i zapierające dech w piersi widoki.
Samo prowadzenie samochodu po wąskich serpentynach i klifach sprawiało mi ogromną frajdę, a dzięki temu że wstaliśmy wcześnie mogliśmy jeszcze tego samego dnia zwiedzić półwysep Cabo de Formentor. Półwysep ten jest strefą Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zdecydowanie zasługuje na takie wyróżnienie. 300-metrowe klify nad błękitnym Morzem Śródziemnym – czego chcieć więcej?
Ostatni dzień na Majorce upłynął pod znakiem serpentyn, serpentyn i serpentyn, na lotnisko wracaliśmy bowiem północno-zachodnim wybrzeżem, a więc przez całe góry. Dodatkowym smaczkiem na koniec wycieczki była słoneczna pogoda, 20 stopni i kąpiel w morzu. W połowie stycznia. I czapla złotawa na chodniku. Zdecydowanie polecam tę wyspę! Po powrocie do Berlina zjadłem ostatnią klementynkę.