Święta to dobry czas na odświeżenie wspomnień i odwiedzenie bliskich (tak jakby był na to jakiś nieodpowiedni czas). Technicznie jednak większa ilość dni wolnych ułatwia mi wybranie się tam, gdzie zwykle nie mam czasu się wybrać. W ostatnie święta wielkanocne (20 kwietnia) wybrałem się na spacer do bliskich mi starorzeczy i starych wierzb w dolinie Sanu. Nie był to cel wybrany przypadkowo. Nieprzypadkowo obrałem ten sam cel także dzisiaj. Tym razem rowerem, z uwagi na krótszy dzień.
Moje starorzecze w kwietniu było w opłakanym stanie ze względu na suszę. Zresztą sucho było wszędzie. Inne znajome starorzecze na drugim brzegu rzeki wyschło zupełnie już parę lat temu (a jeszcze w 2012 ciężko było przez nie przejść w kaloszach). Starorzecze do którego wybrałem się w święta było w środku przegrodzone bobrowymi tamami, które trzymały jeszcze resztki wody. Zeszłoroczna osoka aloesowata i inne rośliny wystawały ponad taflę. Parę lat wcześniej, na wagarach, przepływałem przez nie tratwą. W kwietniu latało tam parę ważek oraz ptaków i motyli, które żerowały na przylegających do mokradła łąkach. Stare wierzby mimo suszy wyglądały godnie i elegancko.
Celem mojej kwietniowej wędrówki było pożegnanie i udokumentowanie stanu przed. Celem rowerowej przejażdżki w grudniu – zobaczenie stanu po. Niektórzy powiedzą, że stan obecny to stan w trakcie. I pewnie będą mieli rację, stan obecny to stan w trakcie. Trakt ten wiedzie spod galerii handlowej, a nawet miejscowości o nazwie Agatówka do miejscowości o nazwie Racławice (ale nie tej od bitwy, tylko tej pod Niskiem). Trakt zwany obwodnicą, właśnie budowaną obwodnicą Stalowej Woli i Niska ma za zadanie wyprowadzenie ruchu samochodowego z wyniesienia miasta do doliny rzeki, umożliwienie jechania szybko i bezpiecznie.
Safety first, to oczywiste, a prace posuwają się zaiste szybko. Dziś, 27 grudnia do starorzecza dotarłem z lekkim trudem. Piaszczysta droga widoczna na zdjęciu zmieniła się w brązową maź w koleinach dzięki synergii grudniowego deszczu, gąsienic i opon z bieżnikiem grubości mojej ręki. Na szczęście mój terenowy, kilkunastoletni rower też wyposażyłem w grube opony.
W momentach kiedy mam okazję zobaczyć szybkie przekształcenie rzeźby terenu przez działalność koparek zwykle staję jak wryty, zdezorientowany i przestraszony. Tak samo było i tym razem. Przez chwilę nie byłem w stanie połapać się w tym co widzę i straciłem orientację w terenie. Na szczęście deszcz nie padał zbyt mocno i mogłem zwizualizować sobie swoje położenie, a także świeże położenie wielu pni drzew, ton gleby i piasku, używając drona.
Widok był szokujący. W miejscu łąk powstał prostokątny dół i zdążył nawet wypełnić się wodą. Z dużą ulgą zauważyłem, że starorzecze nie zostało zbytnio zniszczone. Tylko kawałek został zasypany i z gracją człowieka w środku stada gęsi pozbawiony drzew i krzewów. Z podobną gracją ociosana została wierzba widoczna z prawej strony drugiego zdjęcia. Nie zdziwiłbym się, jakby gałęzie zostały urwane przy pomocy koparki. Ale w sumie mogli ją wyciąć, a tylko urwali kilka gałęzi. Cieszmy się z małych rzeczy. Moja znajoma wierzba, choć niepełnosprawna, jeszcze stoi. V-kształtnej wierzbie z powyższych zdjęć tylko odpadł jeden konar – i to całkiem naturalnie. Symboliczny zbieg okoliczności.
Po drodze nad starorzecze odwiedziłem jeszcze skarpę zimorodków nad Barcówką. Kiedyś zdarzyło mi się przesiedzieć nad nią długie godziny. Godziny wypełnione obserwacjami polowania na ryby, zalotów i seksu na gałęzi. Obserwowanie życia zimorodków było fascynującym zajęciem przez cały miesiąc przed maturą. Co prawda dziś skarpy już nie zastałem, ale przechodzący nad rzeką nowy most sprawiał wrażenie całkiem bezpiecznego dla rzeki i jej mieszkańców. Mogło być gorzej. W zasadzie to mogło być dużo gorzej, na przykład jakby w budżecie były pieniądze na budowę dwupasmówki. Pod samą drogę trzeba by wygospodarować sporo więcej przestrzeni, a co dopiero wykopać piasku.
W zasadzie to tylko nowa kreska i kwadrat na mapie. Według poprzedzającej budowę inwentaryzacji ptaków występowało ich na obszarze planowanej obwodnicy bodajże 15 gatunków. Rząd wielkości tej liczby miał się nijak do rzeczywistości, ale ptaszkami i żabkami zajmują się przecież tylko ekoterroryści. Więc co za różnica czy gatunków rozjedzie się 15 (pospolitych) czy 150 z kraską na czele, skoro można będzie tam pojechać samochodem sto na godzinę. Sto na godzinę!
Potrzeba nam nowych, szerokich kresek na mapie, żeby jechać sto, a nawet dwieście na godzinę. I nowego jedwabnego szlaku, żeby jeszcze szybciej obsługiwał transport plastikowych śmieci z Chin. Z prędkością 250 na godzinę w końcu będziemy mogli oddalić od siebie zagrożenia typu brak wody, brak owadów, długotrwałe upały i tym podobne. Lekko wciskamy gaz – tu obwodnica, tam zapora, gdzie indziej wycinka, ścieki lub rewitalizacja. Odważnie, z podniesionym czołem przyspieszamy. W myśl ulubionej maksymy polskich kierowców „szybko i bezpiecznie” lub jej parafrazy „żyj szybko, umieraj młodo”. Ciężko będzie uniknąć karambolu.
Z właściwym sobie dystansem i cierpliwością starorzecze i całe zamieszanie wokół niego obserwuje czapla siwa. Dystans, który dzielił mnie i czaplę na drzewie był duży. Na drzewie filogenetycznym też jest on niemały. Jednak spotkanie z nią było jednym z najważniejszych spotkań z bliskimi w te święta. Wśród coraz bardziej przygnębiających okoliczności przyrody antropocenu udało się nawiązać jeden z „tych dialogów, bez gonitwy niezdrowej, co tym przedziwnym sposobem, mogą się bez słów obejść”. Mam wrażenie, że była równie zszokowana jak ja. Ale to pewnie nadinterpretacja.